czwartek, 9 lutego 2017

Z panią to ja nie pogadam...

- Z panią to ja nie pogadam.

Mamą jestem od dziewięciu lat i nie wiem czy przez ostatnie 9 lat jakiekolwiek zdanie słyszałam częściej niż to właśnie.  Na placach zabaw, na forach internetowych czy w kolejce do szczepienia słyszę to regularnie. Że ze mną to normalnie pogadać się nie da, wiesz, tak jak matka z matką tylko potrafi gadać. Że inna jestem i skąd ja się w ogóle urwałam. Z choinki na pewno.Słyszałam to regularnie, kiedy Zet była mała, słyszę to teraz i pewnie jeszcze długo będę słyszała. Nawet teraz, kiedy Zet jest już dużą dziewczynką, zdarza mi się dowiedzieć od innej mamy, jak to jestem oderwana od rzeczywistości. I że nic nie rozumiem. Itede.


A czego to ja nie rozumiem? Świata, proszę ja Ciebie. Świata i rządzącym się nim praw. Ostatnie co mogę o sobie powiedzieć, to to, że jestem wyluzowaną matką. Co to, to nie. Pracuję nad tym, owszem, ale wciąż za dużo we mnie spiny. Jednak nie mam i nigdy nie miałam ciśnienia związanego z tempem rozwoju moich dzieci. Obserwuję cały ten wyścig jakby odrobinę z boku i nierzadko przeraża mnie przekrzykiwanie się mam niczym przekupek na targu, co to ich dzieci nie potrafią i ojezuzmaria idź koleżanko ze swoim do lekarza, bo ma rok i jeszcze nie recytuje Słowackiego! Trochę koloryzuję, ale serio czasami tylko czekam na moment, kiedy usłyszę, że moje dziecko to ma 6 miesięcy i chodzi na japoński...

A ja nie mam ciśnienia. Każde dziecko jest inną historią, ma swoje tempo i swój własny rytm. Jest mi całkowicie obojętne, kiedy moje dziecko zacznie siadać, chodzić, pić z kubeczka, mówić. Nie zadręczam się tym, kiedy przestanie budzić się w nocy, siusiać do pampersa i jeść rączkami. Nie wymyślam dzieciom opóźnień, nie szukam w książkach, nie grzebię w necie, nie fiksuję tylko dlatego, bo córka koleżanki już chodzi, a moja nawet o tym nie myśli. Nie słucham dobrych rad. Jestem zdania, że przyspieszanie rozwoju dziecka na siłę może przynieść więcej złego niż dobrego. Sadzanie dziecka, które jeszcze nie trzyma sztywno plecków, trzymanie dziecka w chodziku, stymulowanie na siłę... Czy moje dziecko jest na to gotowe? Czy tego chce? Czy potrzebuje? Oczywiście nie mówię tutaj o skrajnych przypadkach, kiedy dziecko jest wyraźnie opóźnione w rozwoju i naprawdę potrzebuje pomocy, ale to oczywiste, prawda? Tak na marginesie, czy wiesz, że ponad połowa dzieci, które trafiają do rehabilitantów, jest całkowicie zdrowa i jedyne czego potrzebuje, to cierpliwość swoich rodziców? Powiedz czy to ma jakiekolwiek znaczenie, czy dziecko usiądzie w wieku 6 miesięcy czy dwa miesiące później? Czy zrobi Ci to jakąś różnicę, jeśli zrobi pierwszy krok po swoich pierwszych urodzinach, a nie przed? Czy to coś złego, że pierwsze "mama" usłyszysz kilka tygodni później niż Twoja koleżanka od swojego dziecka? Nie zakłócaj naturalnego rytmu swojego dziecka, bo to tak, jakby ktoś Ciebie zmuszał do przekraczania granic, których nie jesteś gotowa przekroczyć. Jak zareagujesz, kiedy pierwszego dnia na siłowni trener będzie zmuszał Cię do spędzenia na bieżni dwóch godzin, przy czym Ty wysiadasz po 15 minutach? Nie rób tego swojemu dziecku. Ono wie, gdzie leżą jego granice.

Nie wzruszają mnie dobre rady, które płyną do mnie wartkim strumieniem już dziewiąty rok. Swoją drogą to bardzo dziwne, że oto rodzi się dziecka i młoda mama już od pierwszego dnia jest nimi bombardowana z każdej niemal strony. Nagle każdy czuje się zobowiązany do pouczania i moralizowania. Niby w dobrej wierze, ale odsiać te prawdziwie dobre rady od bzdur. Intuicja i mądry pediatra- to wszystko, czego potrzebuje świeżo upieczona mama.

Moje dzieci w wielu sprawach nadawałyby się do leczenie- według co niektórych. Zetka bardzo długo nie ogarniała nocnika i słyszałam sugestie, że o matko kochana ona na pewno ma coś z pęcherzem! W wieku 4 lat nie wymawiała "r" i byłam bombardowana wręcz nakazami pójścia do logopedy. Tymczasem i nocnik pojawił się w swoim czasie, i "r" również się pojawiło niemal z dnia na dzień. Młodsza pierwszy raz sama usiadła, jak skończyła 8 miesięcy, a tymczasem "dobre" rady słyszałam od 5 miesiąca jej życia, łącznie z tymi, żeby sadzać ją mimo wszystko, bo inaczej się nie nauczy... Dzisiaj zdarza mi się łapać negatywne uwagi na temat niewystarczającej ilości zajęć pozalekcyjnych u Zetki. A ja zwyczajnie pozwalam jej próbować różnych rzeczy. Była już nauka gry na pianinie, było kółko teatralne, był zespół taneczny, teraz jest basen i kółko turystyczne. Niech próbuje, niech szuka. Kiedyś trafi na coś, co ją pochłonie bez reszty, gorąco w o wierzę. Czy naprawdę dziecko, które ma zapełniony grafik od rana do wieczora, jest dzieckiem szczęśliwszym, inteligentniejszym?


Z niepokojem obserwują trend, który niesie rodziców w niebezpieczne rejony. Producenci zabawek tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że jeśli nie kupisz dziecku najnowszej, kosmicznie drogiej zabawki,  nie rozwiniesz jego inteligencji i funkcji poznawczych. Przecież to nieprawda, że te wszystkie oczojebne, wyjące, piszczące, plastikowe dziwolągi są najlepsze dla dziecka. Rażą mnie takie zabawki, chociaż nie da się ich uniknąć tak całkiem, bo przecież rodzina przynosi prezenty, samo dziecko też ulega reklamie i potem wierci dziurę w brzuchu. Lubię otaczać się ładnymi rzeczami i lubię, kiedy moje dzieci bawią się ładnymi zabawkami, które rozwijają wyobraźnię. Drewno, szmaciane lalki, misie, mądre książeczki... chyba nie pasuję do tych czasów. Lubię, kiedy drewno jest drewnem, nie pomalowane na milion pstrokatych kolorów. Lubię, kiedy książka jest książką a lalka lalką do kochania, a nie sztuczną wyfiokowaną Barbie do nie wiadomo czego.

Lubię patrzeć jak moja półtoraroczna córka bierze w małą łapkę kredkę i bazgrze po swojemu na kartce. I kiedy mówią mi, że jest za mała na kredki, ja pytam "a dlaczego?" i pozwalam jej brudzić sobie rączki, spodenki i bluzeczkę, i nie używam co pięć sekund mokrych chusteczek, żeby to wszystko powycierać. Oczywiście są pewne zasady; nie niszczymy książek, zabawek ani mebli, uczymy się szacunku do przedmiotów, ale powoli. Lubię, kiedy Zet po letniej ulewie zakłada kalosze i moczy się w kałużach aż po same pachy. Lubię, kiedy wraca do domu cała mokra, z błotem we włosach i z wielkim uśmiechem na twarzy. Dla mnie to jest kwintesencja dzieciństwa i kiedy mówią, że takie szaleństwa to przesada, ja pytam "a dlaczego?" i spokojnie zeskrobuję zaschnięte błoto z jej twarzy.

Jest cała masa wartości, jakie chce Im przekazać. I nie są to czyste dłonie, uczesane włosy i spódniczka bez zagnieceń. To znaczy też, ale to nie priorytet. Chcę, żeby eksplorowały, doświadczały, dotykały i śmiały się jak szalone. Bez strachu, że pobrudzą sukienkę i mama będzie zła. Chcę, żeby szły swoimi drogami, nie moją drogą i chcę nauczyć się pozwalać im zbaczać, kiedy tylko będą chciały.

1 komentarz:

  1. Chciałabym być taką mamą w przyszłości, jeśli dane będzie mi urodzić :)

    OdpowiedzUsuń